Na zew idący z Wrocławia, wysłany w Polskę przez niezmordowanych i niezastąpionych organizatorów naszych spotkań - Mychy Grabowskiej Trzeciak, Zyzia Batora, Stasia Przybylskiego i Zosi Helemejko-Zielińskiej, zjechało do Kobylej Góry 31 zjazdowców płci obojga. Miejscowość jak i okolice nie zwalają z nóg, pensjonat trochę pretensjonalnie wystrojony ale jakby mniej życzliwy niż w roku ubiegłym.
Pierwsza przyjeżdża „ściana wschodnia”, na końcu Wrocław i okolice. Wszyscy witają się z wszystkimi, krótkie przerywane rozmowy, śmiech, rwetes i chaos jak na początku świata.
„Nasze dziewczyny” prezentują się doskonale mimo, że życie sowicie obdzieliło ich obowiązkami żon, matek, babek. Zachowały wiele z dawnej świetności, są pewne siebie, co wynika z poczucia własnej wartości, promieniując witalnością dominują na spotkaniu. Opanowały do perfekcji sztukę kamuflażu, co pozwala im z wdziękiem wyprowadzić w pole biegnący czas.
A my? słabo-silni mężczyźni. Trudno doszukać się w nas „chłopców z tamtych lat” to już nie to! To już nie „Królewski Szczep Piastowy”, to już nie ci młodzi o których pisał Boy, że „żyją jedną chętką dużo, byle jak i prędko”. Nie da się ukryć, jesteśmy nie pierwszej świeżości. Zachowaliśmy jednak pewność siebie, pogodę ducha, poczucie humoru i jak na swój wiek trzymamy się krzepko.
Nadszedł czas rozpoczęcia festiwalu ludzi beztroskich, pogodnych i życzliwych. Towarzystwo w większości odstawione jak na niedzielną sumę wali do stołu. Ja nie chcąc być gorszym, wskakuję w swój nowy garnitur, który kupiłem 10 lat temu na targu „u Armaniego” i dołączam do innych.
Godzina 19.00 festiwal ludzi karmionych ambrozją - tym pokarmem Bogów, który daje wieczną młodość - rozpoczęty!
Wokół stołu gwarno wesoło sympatycznie. Na stole mnóstwo wszelkiego „zjadliwego” dobra, pod stołem do końca uczty nie zauważyłem nikogo, co nie dziwi, bo uczta była z założenia bezalkoholowa, choć nie zupełnie bo co chwilę wjeżdżały na stół butelki o rozmaitym kształcie i zawartości, które przemycili koledzy opróżniając domowe barki. Daję jednak słowo emerytowanego harcerza, że napranych nie było. Następuje przyjemne odczytywanie listów i telegramów z życzeniami od tych co chcieli lecz nie mogli przyjechać. Parkiet wabi, taniec nobilituje. Koledzy z niezbywalną gibkością proszą koleżanki i zaczynają się pląsy. Ja też dałem się uwieść nastrojowi chwili, łyknąłem kieliszeczek dla odwagi i ruszyłem na podbój parkietu, gdzie tańcząc ze starczym wdziękiem, maltretowałem tańcem wszystkie koleżanki. Szło mi doskonale, bo jak pamiętacie byłem i jestem wysoce utalentowanym tancerzem. Doceniła to już 50 lat temu niezapomniana Pani Tatiana Pietrow, której nawet ręka nie drgnęła kiedy wpisywała mi ocenę niedostateczną. W tym roku jednak, jakby mniej tłoczno na parkiecie niż w ubiegłym. Wynikało to zapewne z tego, że w ubiegłym roku przygrywał nam bardzo sympatyczny duet, który dyskretnie sondował nasze możliwości i dostosowywał do nich swój repertuar. W tym roku grała jakaś „skrzynka samograj” a to już nie to. W przerwach rozmowy, rozmowy, dominowała przeszłość, o przyszłości ani słowa, a jak już, to w perspektywie jednego roku, czyli do następnego spotkania - bo my jesteśmy już krótkodystansowcy. No i oczywiście zbiorowy śpiew, piękny śpiew, w którym prezentowaliśmy bardzo bogaty repertuar, preferując utwory zaangażowane. Śpiewająco chacharach co to „z góry spoglądają, wszystko w d... mają” wyrażamy swój stosunek do pewnych zjawisk. Swoją dumę i pewność prezentujemy śpiewając „myśmy przyszłością narodu” a „pierś nasza pełna jest sił” i, że to wszystko „z młodej piersi się wyrwało”. Brzmiało to bardzo przekonywająco, bo płynęło z gardeł 70- cio latków, którzy potrafią zakpić ze wszystkiego i z siebie też.
Co mówicie? Że My już nie śpiewamy bo głos i słuch już nie ten? Przestańcie jęczeć, po cholerę Wam ten głos i słuch? W naszym rocznikowym chórze lepiej czy gorzej każdy śpiewać może, a czym gorzej tym lepiej, bo brzmi to swojsko i wyróżnia. I My też na koniec moglibyśmy się czymś wyróżnić. Tutaj takich z felerami jest na pęczki i nikt nie jęczy, jak już musi o tym mówić, to tylko jak o młodzieńczym trądziku, który przemija. Można się świetnie bawić patrząc tylko i słuchając. Patrzysz -jeden stoi i nie siada bo mu się coś nie zgina, drugi siedzi i nie wstaje, bo mu się coś nie prostuje, kolejny marszczy i tak zmarszczone czoło i mówi, że zapomniał to, co jeszcze przed chwilą pamiętał. Dwaj następni zaczynają rozmowę od pytania - na które ucho lepiej słyszysz? Po to by odpowiednio nastawić radary a rżą przy tym wszyscy, jak młode źrebaki, bo to takie towarzystwo. Tutaj nie jest ważne czy masz feler taki czy inny, czy jesteś jeszcze prosty, czy też jesteś już krzywy, najważniejsze byś był tu teraz z nami, bawił się, swawolił, kpił z siebie i innych, cieszył pysio jak słoneczko i był szczęśliwy. Bo tu bawi się serdeczny, otwarty rocznik 1954.
Patrząc na to nasze rozbawione towarzystwo, nabieram przekonania a nawet pewności, że jest on w stanie przełamać niejeden kryzys, przetrwać niejeden życiowy szkwał i że ten rocznik dzięki zjazdom będzie trwał.
Ta głęboka refleksja zrodziła się w moim ociężałym umyśle po godz. 24, nie bez wpływu żmijówki i żeńszeniówki, którą hojnie serwował Tadzio Sajan. Więcej nie pamiętam.
Sobota - część uczestników tych lepiej wytrenowanych, pojechała coś zwiedzać. Ja i jeszcze kilku tych, co czuli się przetrenowani, pozostało i zbierali siły na popołudniowy etap. Po południu balowaliśmy krócej i mniej intensywnie, ale też szampańsko, bo znalazła się fundatorka trunków. W trakcie, sympatyczne i wzruszające zbiorowe pisanie kartek do tych co chcieli a nie mogli przyjechać ale przysłali życzenia zjazdowiczom. To pisanie, to takie wiązanie, coraz częściej rwących się nici, którymi ślemy oświadczenie - jesteśmy z wami a wy jednymi z nas.
W nocy groźne memento dało znać o sobie i wskazało nam miejsce w peletonie. Zasłabł i stracił przytomność nasz cherubinek Rysio Mastrzykowski. Gdyby nie intensywna pomoc kolegów, potem pogotowia i szpitala, mogło by się to skończyć tragicznie. Ale Rysio to nasz człowiek. Zniecierpliwioną kostuchę, potraktował gestem Kozakiewicza, nie dał się uwieść mirażom bycia w podobno lepszym, ale niesprawdzalnym świecie. Wybrał nas, wybrał życie na tym niedoskonałym ale sprawdzalnym i pięknym ziemskim padole. Mam nadzieję, że kapituła odznaczeń naszego rocznika, doceni przywiązanie do ziemskich barw naszego Rysia i na następnym zjeździe odpowiednio go uhonoruje.
Niedziela, (ale nie „ta ostatnia niedziela”) jakby chciała dostosować się do naszego stanu ducha, wita nas piękną słoneczną pogodą a my żegnając się wszyscy ze wszystkimi tradycyjnym, optymistycznym „do zobaczenia za rok” rozjeżdżamy się po kraju.
Usługi transportowe (800 km) świadczył mi mój przyjaciel, kierowca i właściciel samochodu w jednej osobie Adaś Skręt. Jak na milionera przystało, któremu Bozia dała wiele, tylko zapomniała mu portfela wypchać, (jak zawsze) za usługę nie wziął ani złotówki. Zrewanżowałem się pozwalając mu uścisnąć, moją spoconą nieco dłoń, a on nie zrażony moją hojnością rzekł krótko „średnią mieliśmy przyzwoitą 71 km/ h, w przyszłym roku jedziemy znowu”. No to jedziemy! A w przyszłym roku mija 50 lat od ukończenia studiów - to takie złote gody, sędziwy jubileusz, nie żarty, więc do zobaczenia za rok Kochany Roczniku 1954.
Adam Cibicki