Jak powiedziała jedna z naszych koleżanek (piękna do dzisiaj): „proponuję spotykać się co roku tak długo, dopóki zostanie nas dwoje sprawnych fizycznie i umysłowo”.
Realizujemy jej zawołanie i mimo, że nas ubywa w coraz szybszym tempie, spotkaliśmy się na corocznej imprezie - zjazd koleżeński w składzie 38 siedemdziesięciolatków. Zachęceni uporem grupki niezłomnych zjazdowiczów przybywają inni koledzy naszego rocznika, bez względu na stan kasy i zdrowia.
Tegoroczny zjazd w Spale pozostanie w pamięci jako jeden z najbardziej udanych. Niewątpliwa to zasługa Bronka Jackowskiego, który okazał się znakomitym organizatorem i przemiłym gospodarzem imprezy. Jak zwykle, umówieni byliśmy w piątek na kolację. Mimo podeszłego wieku zachowywaliśmy się jak nastolatkowie, którzy po wakacjach wracają do szkoły.
Ileż młodzieńczej radości, wrzawy i humoru było przy spotkaniu po rocznej przerwie.
Miłym punktem programu było zwiedzanie ośrodka przygotowań olimpijskich w Spale. Doskonałość techniczna, nowoczesność obiektów wprowadziła nas w zachwyt i zadumę nad warunkami w jakich my uprawialiśmy sport. Dla młodych ludzi, którzy nas oprowadzali po obiektach my byliśmy dowodem, że sport daje zdrowie i radość życia w wieku emerytalnym.
Stefan Przybylski =biceps=
Zaliczyliśmy kolejny zjazd, tym razem połączony z jubileuszem 50-lecia ukończenia przez nas studiów. Wici głoszące jubileusz i nakazujące nam stawić się w niezłej formie w Spale w dniu 18.06.04 rozesłał Bronek Jackowski, powszechnie „Jackiem” zwany. On też był organizatorem i gospodarzem spotkania. Jechałem na to spotkanie, wieziony za Bóg Zapłać przez Wiesia Bombę, który w Nisku zabrał jeszcze Stasię Ptak i w tak miłym towarzystwie dotarłem do miejsca koncentracji. Jadąc na tak sędziwy jubileusz, targały mną rozterki - z jednej strony radość, że dotrwaliśmy w niezłej formie do tego jubileuszu, z drugiej strony gorycz, że to tak szybko przeminęło i nie da się tego powtórzyć. Nie dostrzegałem też potrzeby, głoszenia wszem i wobec „ile to już lat idziemy przez ten świat” - to przecież widać. Wszystkie te rozterki rozpłynęły się w pierwszym kieliszku alkoholu, jaki w dobrym towarzystwie wlałem w swój poszczerbiony dzióbek. W Spale wzięliśmy we władanie część olbrzymiego gmaszyska o nazwie „Zacisze”, które przypominało klasztor i wraz ze swoimi przepastnymi korytarzami, pokojami - celami, skłaniające raczej do medytacji ,„nad marnością tego świata” niż do rozrywki. Tchnęliśmy w tego giganta trochę życia i wszystko potoczyło się jak zawsze. Powitania, uśmiechy, uściski, pocałunki, serdeczności, wszystko naturalne szczere, niewymuszone. Tak, to był znowu ten kochany rocznik 1954. Czy myśmy się zmienili? Chyba trochę tak!! Bo znowu, z samobójczym uporem dodaliśmy sobie kolejny roczek jakby innych działań nie znając. Zjechało nas 38 osób, w tym jedna z zagranicy - Romek Ludwig - przyjechali ci, co mogli i chcieli. Przeżyliśmy ewangeliczną radość, bo odnalazły się i dołączyły do Naszego „stada” dwie zagubione 50 lat temu „owieczki” — Stasia Ptak-Baran i Miecio Gierczak. Po latach znowu zjawili się: Jerzy Szatkowski, wsparty na dwóch twarzowych kulach, Boguś Stocki oraz Jasiu Rafałowicz, dawniej „ojcem” zwany i jak na „ojca” przystało, kosturem wsparty, pozostali to starzy bywalcy. Ale były też niepokoje i rozczarowanie. Nie przyjechało kilkoro starych bywalców, którzy mieli stałe miejsce w krajobrazie Naszych spotkań, Ich brak był widoczny. Jadąc tutaj cieszyłem się, że znowu się spotkamy, pogadamy, pokpimy, chlapniemy co nieco, pośpiewamy, dokopiemy wspólnie starości, która już nie nadchodzi ale jest, a temu co ją wymyślił będziemy życzyć wszystkiego, ale to wszystkiego najgorszego i przez dwa dni będziemy się czuć jak zwycięzcy. Jak leci ósmy krzyżyk, to nie powinno się niczego odkładać na potem, bo tego potem może już nie być. Czas leci szybko, szybciej niż byśmy sobie tego życzyli. Nasza kadencja dobiega końca i trzeba się spieszyć, trzeba łapać i brać z życia co się jeszcze da, co jest dobre i przyjemne - bo bez przyjemności przyjacielu, życie jest cholerę warte. 20.00 uroczysta kolacja. Jak zawsze, przy stole gwarno, wesoło, sympatycznie, na stole też można znaleźć to i owo. Ale najlepsze są „nasze dziewczyny”, wystrojone, szykowne, roześmiane, pogubiły gdzieś latka nic tylko patrzeć wzdychać i szepnąć „gdybym był młodszy dziewczyno, gdybym był młodszy”. „Chłopaki” szpanują jak mogą, by im dorównać, nie wszystkim to wychodzi, ale te rozkoszne próby trwają od lat i niech tak dalej będzie. Sala dzieli się na tych co lansują osiadły styl życia, siedzą przy stole zawzięcie dyskutują o naszej wyidealizowanej młodości. O dzieciach własnych mówi się niewiele, bo w przeciwieństwie do Nas, szybko się starzeją, ale wnuki to wdzięczny temat. Zaskoczył mnie Szatkowski, który prężąc swoją skromną postać z pełnią szczęścia na twarzy zaraportował „co tam wnuki ja mam prawnuka co ma cztery lata!” Kiedy on to wszystko zorganizował? Ma przecież dopiero 74 lata. Grupa zuchwałych okupuje parkiet, tańczy i swawoli przy dźwiękach agregatu, rozkoszując się i chełpiąc resztkami swojej sprawności. Wśród obecnych krąży wystrojony, jak szambelan „Jacek”, dbając by wszystkim było dobrze i przyjemnie. To jest znowu ten rocznik sprzed lat, rocznik rozkosznych blagierów, którzy chcą przechytrzyć galopujące lata i całym swoim zachowaniem przekonują siebie i innych „,że wszystko jest jak było, że nic się nie zmieniło.” Oczywiście, że to mit! Nieraz bardzo odległy od rzeczywistości, ale mit aprobowany, chciany i oczekiwany, jak nasze spotkania, bo z mitem łatwiej i przyjemniej jest żyć. Sił starczyło do 1.00
Sobota - do południa robimy sobie zbiorowe zdjęcie, które wyszło doskonałe. Lustrując twarz, po twarzy, z radością stwierdzam, że czas naszej świetności nie minął, a trwa. Nooo być może, że ten artysta - czas, temu lub tamtemu, to i owo nieco przerysował, ale mimo to jesteśmy piękni, już nie 20-letni ale piękni. Zdjęcie jest być może tak doskonałe, bo mnie na nim nie ma. Ostatnio mam kłopoty z moim aniołem stróżem, który w najmniej odpowiednim miejscu i czasie ucina sobie drzemki i mam kłopoty. To przez niego spóźniłem się na plan. Potem zwiedzaliśmy ośrodek sportowy, tę fabrykę snów, gdzie młodzież trenując marzy o wejściu na szczyt, gdzie czekają sława i pieniądze. Ośrodek nie jest bastionem romantyzmu, wszystko nowoczesne, przystosowane, wyliczone i zaprogramowane, ale robi wrażenie. W międzyczasie dojechali Wiesio Trzeciak i Adam Skręt. Ten ostatni przywiózł z sobą z własnej działki koszyk truskawek i czereśni, które przy obiedzie rozeszły się w mig. Po południu, czas wolny, czyli wspomnienia, wspominki, ciekawostki, zdjęcia, wycinki prasowe i z tego wyłania się rok 1951. Znowu zjeżdżamy się ze wszystkich stron do okaleczonego wojną Wrocławia, który wita Nas zielenią i gruzami. 16-stką jedziemy na Sępolno, wyskakujemy na zakręcie i po chwili dochodzimy do przytulonej do parku maleńkiej uczelni z tabliczką WSWF Wrocław. Uczelnia wita Nas przyjaźnie i ciepło, swoim niedostatkiem i skromnością. W jej tyglu rodzi się koleżeństwo i trwała przyjaźń, która przetrwała do dziś. Ta przyjaźń wyniesiona z tamtych lat jest magnesem, która ciągnie Nas na kolejne spotkania. 12-stką jedziemy na Biskupin, gdzie mieszkamy na ulicy Kotsisa, zaglądamy do baru mlecznego, który wabi hasłem „jedzcie dorsze” pod którym ktoś napisał „gówno gorsze”. Przerywamy te podróże w przeszłość, bo zbliża się godzina 19.00, czas pożegnalnej kolacji.
W ładnej sali kominkowej, dwa duże stoły, wokół same znajome, przyjazne, roześmiane twarze, w kominku harcuje ogień, trzeszczą palące się polana z głośników sączy się jakieś byle co, jest rodzinnie i sympatycznie. Zdjęcie i gromkie 100 lat dla naszych jubilatów - Batorów, Przybylskich, Stockich, którzy w tym roku obchodzą Złote Gody pożycia małżeńskiego a wszyscy wywodzą się z naszego rocznika 1954. A jednak czegoś mi brak! Brak mi śpiewu, zwykłego, jędrnego, soczystego, biesiadnego śpiewu, który był tradycją spotkań naszych i naszych przodków. Czyżby coś się skończyło? A może wynikało to z tego, że „chórzyści” byli osłabieni brakiem Ewarysta Jaskólskiego i Leszka Makucha.
Przypomniały mi się słowa mojego dziadka, który trzymając mnie na kolanach, ciągle mi powtarzał: „pamiętaj wnuku! Ten co nie kocha, nie pije, nie śpiewa, to całe życie jest głupcem”. Godzina 21.00 Adam Skręt daje sygnał, że czas żegnać towarzystwo i wracać, bo spieszy mu się do chorej żony. Po angielsku opuszczamy salę, podnosimy żagle i odpływamy. Co było potem, nie wiem. Na pewno było fajnie, na pewno padło „do zobaczenia za rok”, bo następne spotkania na pewno będą, bo są nam potrzebne i zaznaczone tłustą czcionką w naszych kalendarzach. Jednak takiego jubileuszu powtórzyć się nie da. Chociaż, czyja wiem, może znajdzie się ktoś władny, co powoła równie władną wysoką komisję, która dopatrzy się w tym naszym rekordowo szybkim biegu do jubileuszu, zbiorowego falstartu i nakaże powtórzenie tego biegu.
Cholera rozmarzyłem się.
Adam Cibicki