14.06. Wyjeżdżamy z żoną z Mosiny w kierunku Wrocławia, na nasze spotkanie rocznikowe. Organizatorami Bolek (Bolo), Dusia i Mira. Już na początku niepowodzenie. Okazało się, że zapomniałem zabrać z kuchni lodówki, a w niej była naleweczka z białych mirabelek i 3 whisky. Ten wiek tak ma. Trudno trzeba będzie coś kupić na miejscu. Podróż przebiega spokojnie, ruch samochodów umiarkowany. Przed Lesznem zaczyna się czteropasmowa obwodnica. Temperatura wzrasta. Na termometrze +34oC. Dobrze, że jest klimatyzacja. Zjeżdżamy z czteropasmówki w kierunku Wiszni Małej i dalej na Pierwoszów. Po drodze nie widać żadnego sklepu – niedobrze. Dojeżdżamy do ośrodka Miłocin. Zaskoczenie, przepiękna okolica, zadrzewiona z małymi jeziorkami. Miła pani recepcjonistka, pozwala na wcześniejsze zakwaterowanie i wydaje klucze do pokoju. W budynku wybudowanym z kamieni (łupki), bardzo ładnie urządzonym mamy pokój 2 osobowy ze wspólnym korytarzem. Obok nas Ola i Jurek. Pokój bardzo ładny, 2 łóżka, kanapa, stolik, fotel, szafa, telewizor, łazienka. Jest bardzo czysto i przestronnie, i w ogóle bardzo sympatycznie. Niestety brak lodówki i klimatyzacji.
Powoli dojeżdżają następni uczestnicy. Przyjechały 23 osoby. Powitania, uściski. Jedziemy szukać sklepu, bo trzeba kupić „nuty”, bo jak śpiewać bez nut? Jest sklep, ratujemy honor.
Boluś znów staje na wysokości zadania. Przywozi bardzo dobry chleb, ogórki małosolne i smalec. A tam, w tym wieku to już nic nie zaszkodzi, a jakie smakowitości.
Pierwsze spotkania i rozmowy o życiu. Idziemy już grupą do restauracji, na terenie ośrodka, na skromny posiłek i kufelek piwka (gorąco na dworze, ale piwo zimne). W takim upale łyk piwa to rozkosz dla podniebienia. Niektórzy pili zieloną herbatę. No, są różne upodobania. Zamówione posiłki są smaczne i niedrogie.
Pomału kwaterujemy się, rozpakowujemy swoje bagaże i zwiedzamy okolicę. Jest bardzo urokliwa.
O 18-tej – uroczysta kolacja. Ze względu na upał, stroje eleganckie, aczkolwiek bez przesady. Tylko Gienio „wbił” się w garnitur i krawat, lecz długo nie wytrzymał. Dusia, Mira i Bolek odczytali listę naszych koleżanek i kolegów, którzy niestety już odeszli. To już 25 osób. Uczciliśmy ich pamięć minutą ciszy. Życie jest takie, jakie jest. Ludzie się rodzą i umierają.
Zaczynamy część artystyczną naszego spotkania. Jedzenie obfite i wyśmienite. Do tańca przygrywa duet cygański. Muzyka swojska, wesoła do tańca i do śpiewu. Zabawa na całego. Zapominamy o wieku i niedomaganiach. Balujemy do północy. Ot, i minął pierwszy dzień spotkania.
15.06. Drugi dzień zaczynamy od śniadania o 9.00. Wszyscy się zameldowali. Bufet szwedzki, jedzenie świeże i smaczne. Zator robi się przy ekspresie do kawy. Tragicznie wolno pracuje. Kolejka jak przed sklepami w PRL-u. Na szczęście nie dochodzi do rękoczynów.
Zaplanowany wyjazd szynobusem do Trzebnicy nie dochodzi do skutku z powodu niepasującego rozkładu jazdy. Na wyjazd samochodem Waldka decyduje się 5 osób. Uczestnicy wycieczki zwiedzili Bazylikę Św. Jadwigi i pomodlili się za naszych przyjaciół, którzy odeszli oraz za tych, którzy jeszcze są, a zwłaszcza uczestników zjazdu. Z tych, co pozostali, część udała się na spacer zwiedzić okolicę, część preferowała spotkanie wspominkowe na świeżym powietrzu w cieniu i przy zimnym piwku. Przytoczę kilka anegdot z czasów naszych studiów.
Wspomnienia ze studiów.
Wykłady z anatomii. Śp. Prof. Marciniak. Na jednym z pierwszych wykładów powiedział: „Studenci uczcie się anatomii - przychodzi student do mnie i mówi: wczoraj byłem z koleżanką w parku i spacerowaliśmy, trzymając ją pod pachwinę – można, ale trochę niewygodnie!”
Innym razem omawiając mięśnie k. dolnej. „Mięśnie przywodziciele uda są zdecydowanie silniejsze od odwodzicieli. W rozwoju filogenetycznym ta różnica zmniejsza się. Ludzie nie wchodzą na drzewa, nie jeżdżą na koniach, no i dziewczyny już nie bronią tak cnoty jak dawniej!”
Jednego z kolegów, który mocno zakuwał spotkałem przed egzaminem z anatomii. Pytam: Jak tam z Twoją wiedzą?. Ok.! – Pytam dalej: A wiesz, gdzie leży ligamentum calcanei – mandibulare (piętowo – żuchwowe)? Nie wiem, lecę zakuwać!
Na gimnastyce ćwiczyliśmy na drążku, kołowrót w tył w podporze na kk. górnych. Trzeba było biodrami „odejść” w tył, zrobić zamach tułowiem i kkd. i wykonać obrót w tył. Jeden, który nie miał predyspozycji gimnastycznych, kilka razy „odjeżdżał” w tył i walił brzuchem w drążek. Wtedy dr Kaczyński powiedział: „Panie G. przeeeestań Pan walić tak w ten drążek, bo się Panu zaaaaraz zrobi dobrze!”
W zwisie na drabince tyłem, należało zrobić „poziomkę”, co najmniej pod kątem prostym. Jeden z naszych ledwo uniósł, kkd. i wisi jak kit na agrafce. Kaczyński: „Paaanie G. to nie ma być pooooziomka leśna, tylko gimnastyczna.”
Ktoś przyniósł na salę wykładową duży, okrągły klosz od lampy sufitowej. Postanowiliśmy sprawdzić refleks wchodzących kolegów. Po wejściu na salę delikwenta, rzucało się kulę okrzykiem ”łap”. Każdy ambitny starał się złapać. W pewnym momencie wszedł Jurek Melan, który miał opinię lenia – tumiwisisty. Na okrzyk „łap”, zrobił koszykarski unik biodrami i kula rozpadła się na drobne kawałki.
Byłem w grupie, z którą zajęcia narciarskie prowadził dr Antoni Kaczyński. Podjeżdża jedna z koleżanek i mówi: „Panie doktorze, co mam zrobić, nogi mi się rozjeżdżają?” Kaczyński na to: „Nieeech się pani nie martwi, to u kobiet naaawykowe!”
Jurek Bürgelt miał zaklejone jedno oko. Próbuje nałożyć kółko na kijek, trochę mu to idzie niemrawo. A Kaczyński: „Jurek tam nie ma włosów, zaaamknij drugie oko tooo prędzej trafisz.”
Olejnica. Pionierski obóz, zimno, latryny w lesie, obozownictwo, pływanie, kajaki, wiosła itp. Ale, byliśmy młodzi. Po tym obozie nabrałem takiego wigoru, że mógłbym góry przenosić. Kucharką była nasza słynna pani Maria, która doskonale znała i stosowała w życiu codziennym łacinę kuchenną. Był z nami „Misiu” Biliński (asystent gier sportowych). Pani Maria nie była fanką Misia, a wręcz przeciwnie. „Darli koty”. Któregoś dnia miałem dyżur w kuchni. Rano przychodzi „Misiu” z patelnią pełną rozbitych jajek. Podchodzi do kuchni i mówi: „Pani Mario, czy mogę sobie usmażyć jajka?” Maria spojrzała dzikim wzrokiem spode łba i mówi: „Siadaj pan dupą na blachę i smaż pan.” Misiu się uśmiechnął, coś tam pomamrotał i stawia patelnię na blachę pieca. Maria sprawnym ruchem chwyciła za rękojeść patelni i ruchem doświadczonego dyskobola wyrzuciła patelnię do jeziora, przy okazji kreśląc piękny łuk tęczy z wylatujących z patelni jajek, kończąc okrzykiem: „spie….. pan.”
Żeby nie było za dużo, to na zakończenie przygoda, która dla mnie mogła się źle skończyć. Zawsze byłem bardzo opanowany, nie panikowałem, potrafiłem zachować zimną krew. Nawet kiedyś, jako ratownik przy reanimacji dziecka – połknąłem kaszkę, ale nie przerwałem akcji, która uratowała dziecko. Myślałem, że tak będzie zawsze. Lecz sami się nie znamy. Rok 1968. Rozruchy, strajki. Milicjanci dostali białe pałki, aby nie ubrudzić studentom białych czapek (nosiło się – pamiętacie?). Wracałem tramwajem ze Stadionu Olimpijskiego. Na przystanku na wysokości naszej uczelni przy Parku Szczytnickim, tramwaj się zatrzymał, zszedłem na chodnik, aby ludzie mogli wysiąść. Potem stanąłem na stopniu, aby wejść wyżej jak się ludzie przesuną. Podszedł do mnie milicjant i mówi: „Złaź”, a ja spokojnie: „Zaraz wejdę wyżej jak się ludzie przesuną”. W tym momencie dostałem mocno pałką w plecy. Powstał u mnie syndrom krzywdy - za co mnie uderzył? Okazało się, że nie znam siebie. Wyprowadziłem cios w szczękę milicjanta, zobaczyłem spadającą czapkę i zelówki. Obok stał samochód Star pełny milicji. Uświadomiłem sobie, że jeśli mnie „dorwą” – koniec mojej kariery. Znając teren parku uciekałem pobijając rekordy świata na kolejnych dystansach od 100 m do 5.000 m.
O 13.00 obiad. Smaczny rosół, choć trochę „czuć malizną”. Drugie danie - pierś z kurczaka z pomidorami, kopytka, surówka. Bardzo smaczne. Po obiedzie relaks, spacery i rozmowy w grupach. O 18.00 zaplanowana kolacja przy grillu. Pogoda się psuje. Nadchodzi burza. Szczęśliwie docieramy pod wiatę. Zaczynamy biesiadę - karkóweczka, piersi z kurczaka, kiełbaska, kaszaneczka. Siadamy i zaczynamy konsumpcję. Nagle rozpętała się burza. Leje potwornie i wieje silny wiatr. Jesteśmy przemoczeni dokumentnie. Trzeba było wiać do pokoi, aby się przebrać. Powoli burza ustępuje. Mimo zachmurzenia zbieramy się na tarasie zsuwając ciężkie stoliki i krzesła. Każdy przynosi, co jeszcze ma, ciastka, piwo, wodę, szampana. Obserwujemy na horyzoncie błyski i pioruny - widok niezapomniany. Biesiadujemy. Śpiewy i rozmowy, kawały. Po 22.00 rozchodzimy się do pokoi.
16.06. Rano, niespodzianka. Brak ciepłej wody. Trzeba się wykąpać w zimnej. Dajemy radę. Śniadanie o 9.30. Po śniadaniu wspólne zdjęcie i żegnamy się pomału. Namawiamy organizatorów na organizację następnego zjazdu w tym samym miejscu. Zobaczymy, czas pokaże. Bolek pozbierał klucze od pokoi, aby oddać na recepcji. Swój niestety znalazł w torebce Halinki, gdy wrócili do domu. Musiał „grzać” samochodem z powrotem do Miłocina. Człowiek taki zagoniony. Dziękujemy organizatorom za super spotkanie. Było pięknie ze względu na okolicę, pogodę wspaniałą atmosferę i organizację.
DZIĘKUJEMY, i do następnego spotkania.
Lucjan Matluch