Dwieście kilkadziesiąt ludzi, rozpoczynających naukę w 1975 roku, bliżej poznało się dopiero na obozach w Olejnicy i Zieleńcu. Tam zawiązały się sympatie, przyjaźnie i romanse. Tam powstały pokłady wspomnień, wzbogacające wyobraźnię, co złożyło się na późniejszy sielankowy obraz studiów i skłoniło do wyboru Zieleńca na miejsce pierwszego zjazdu. Był to zjazd liczny, ale część uczestników pochodziła z zewnątrz - niektóre zazdrosne żony i podejrzliwi mężowie snuli się po Zieleńcu jak agenci obcego wywiadu. Nie wiem czy to wrodzony, czy nabyty brak skromności sprawił, że nazwali się najlepszym rocznikiem w historii AWF, a to chwalenie też mi się udzieliło, jeżeli powiem, że do uroczyście przystrojonej w girlandy i okolicznościowe dowcipne plakaty stołówki, wniesiono mnie wysoko na fotelu, jak Piusa XII po konklawe. Mimo że był to zjazd najliczniejszy w dotychczasowej historii, to jakoś nie mogliśmy się policzyć - kto w kraju, kto i gdzie za granicą, a kogo żona nie puściła, lub musi dzieci bawić. Przeważały ostre spory polityczne - skakano sobie do oczu; ujawniali się dawniejsi cisi opozycjoniści. Gwoździem programu nie był uroczysty bal - zresztą bardzo udany - lecz równie uroczysta msza święta, zamówiona wcześniej w intencji rocznika. Coś jednak w tej imprezie musiało być pociągającego, skoro najważniejszy człowiek w Zieleńcu i okolicy - Wojciech Zaczyk - wybitny sołtys regionów górskich, zorganizował spóźniony zjazd swojego, rok wcześniejszego rocznika i teraz, po wyrównaniu na prostej, co pięć lat organizuje swoje spotkania. Cały trud zbierania danych o rozproszonych po świecie ludziach, wzięła na siebie (świeżo upieczony doktor) - Grażynka Krzywańska, zwana po mężu Dąbrowska, moja odwieczna sympatia, a sprawy organizacyjne dożywotni szef roku - Mirek Janik. Tak, to ten sam, którego widzieliśmy w telewizji w czasie powodzi, gdy stał na wałach w Łanach, broniąc własną piersią przed ich wysadzeniem, ponieważ fala kulminacyjna przeszła już Malczyce. Dziesięciolecie, również świętowane w Zieleńcu, było już znacznie weselsze i obfitowało w zabawne momenty. Przeskok z dwudziestego czwartego w trzydziesty czwarty rok życia - a niektórzy byli pierwszy raz - dla wielu był nie do rozszyfrowania. Pytano mnie: kto to jest ten łysy z brzuszkiem? A ta stara, zaniedbana, też z nami studiowała? Przecież ona jest chyba dobrze po czterdziestce! O wiele poważniejszy konflikt, bo międzynarodowy, zażegnał ksiądz proboszcz z Zieleńca. W niedzielę rano - „Faja”, czyli Zbyszek Fajbusiewicz - prawdziwy „enfant terrible” rocznika, wraz z drugim „jajcarzem”, Andrzejem Racem, postanowili zmienić granicę polsko-czechosłowacką. Postawili rogatkę na drodze, na wprost „Regli”, przy niej lekko chwiejącego się „w posadach”, bo wcześniej odpowiednio urobionego wopistę z pistoletem maszynowym i okrzykiem: Halt! Pass-kontrolle! - zatrzymywali wszystkie samochody, tłumacząc z powagą że w wyniku przemian ustrojowych skorygowano też granice państwa. Tę przednią zabawę przerwał jednak ksiądz proboszcz, grożąc ogniem piekielnym i władzami, bo mu odstraszono wiernych.
Aby uniknąć konfliktów czy zatargów z mocarstwem zza Gór Orlickich, III zjazd przeniesiono do Olejnicy. Przesunięto też termin na jesień - tamte odbywały się w czerwcu. Olejnica, ze swą przestrzenią dawała większe możliwości wyżycia się. Rozgrywki w piłce siatkowej, kajaki i żaglówki przypominały, gdzie są ich korzenie, szczególnie tym, którzy odeszli od romantycznego zawodu nauczyciela wf do biznesu - do kiosku z cukierkami, czy też do importu samochodów. Ożyły wspomnienia sprzed kilkunastu lat, anegdoty, piosenki. Ujawniło się w nim wielu „zagraniczników", których witano po 15 latach, jak rozbitków z okrętu „Bounty”. Wszyscy się jakoś urządzili w swych nowych ojczyznach, ale nikt jeszcze nie żądał tłumacza mimo że zagraniczne trunki wyraźnie przeszkadzały w artykulacji polskiej mowy. Znacznie mniej też było osób towarzyszących spoza branży; kilkanaście lat małżeństwa wyraźnie złagodziło u wielu niskie uczucie zazdrości i podejrzliwości.
Zorganizowanie w tym roku 20-lecia nie było zbyt skomplikowane, ponieważ już nastąpiła pewna stabilizacja miejsc pracy i zamieszkania. Pierwsza przyjechała grupa z Niemiec, z Jankiem Brodą na czele, a wśród nich Krzysiek Juretko, znany nie tylko w Wuppertalu artysta plastyk, ale mający szereg wystaw w całych Niemczech i poza ich granicami. Widziałem katalog jednej z Jego wystaw i przyznam, że mnie zadziwił i przyjemnie zaskoczył, a powinienem się na tym znać, bo mam brata - historyka sztuki. Z Metzu, a więc z Francji, przyjechał Włodek Leniewicz, też, jak i tamci, zajmujący się problematyką ozdrowieńczą. Kiedy usłyszałem, jak rozprawia z koleżanką o czakramie - dyskretnie wycofałem się z rozmowy - z figur yogi znam tylko „misia”. Z ciekawszych zawodów to Leszek Burski ma przedsiębiorstwo przewozowe na Wybrzeżu i wysyła TIR-y na całą cywilizowaną część Europy, ale większość to XIX-wieczni pozytywiści, czyli nauczyciele wf - od zawsze pechowego Andrzeja Pajdy z Przemyśla do Waldusia Berneckiego z Kątów Wrocławskich, a właściwie z Oporowa - wszyscy mający za swego starogreckiego patrona - nauczyciela, jakim był Bidoklepios.
Zbyszek Fajbusiewicz przeprowadza jakieś turystyczne transakcje transatlantyckie i w drugim dniu już poleciał do Nowego Jorku. Mirek Janik ma fabrykę sprzętu sportowego - robi betonowe stoły pingpongowe i urządzenia do streetballu. Na pewno jest ważną figurą, bo gdy poprosiłem pana Janika do telefonu, to sekretarka oznajmiła mi zimno: Pan dyrektor wyjechał właśnie do Oławy!
Na zjeździe wprowadzono dwie pożyteczne innowacje - pierwsza, to tradycyjny bal, zamiast w sobotę, odbył się w piątek. Co prawda, niektórzy kończyli go w sobotę przed południem, jednak zostało im trochę czasu, aby przyjść do siebie przed niedzielnym wyjazdem. Druga, to stosunkowo niska opłata za uczestnictwo - 3 dni - 150 zł z zakwaterowaniem i wyżywieniem, było na każdą kieszeń. Novum polegało na tym, że w cenę nie był wkalkulowany alkohol - zapanowała tu niegdyś już zaniechana idea sprawiedliwości społecznej - nie będzie paru ochlapusów piło na rachunek skromnej, trzeźwej większości. Wpłynęło to wybitnie na poziom imprezy - wszyscy się bawili, lecz nikt się nie spił.
Nie mieliśmy jakichś wybitnych nazwisk sportowców - wyczynowców, bo jeżeli się jakiś pojawił, to wkrótce gdzieś znikał w indywidualnym toku studiów. Był, ale gdzieś znikł świetny kajakarz - Marek Maślanka, ale ujawniła się kajakarka górska - Ewa Blacha, która po zdobyciu mistrzostwa Polski, z radości tak wywijała swym złotym medalem, że... wpadł jej na środek Dunajca. Widząc jej rozpacz, koledzy z ekipy przez dwa dni nurkowali, zanim odnaleźli zgubę. Jakie było jej zdziwienie, gdy ostatnio oznajmiłem, że te dwa dni były potrzebne na zrobienie nowego medalu!
Mamy za to kilku wybitnych trenerów, jak przystało na najlepszy rocznik AWF. Jest Marek Kubiszewski, trener Uli Włodarczyk, który jakoś nie udziela się towarzysko na zjazdach. Jest Andrzej Kijowski - do przesady skromny, mimo olimpijskiego sukcesu swej podopiecznej - Renaty Mauer. Entuzjastycznie był witany Józef Lisowski - trener „srebrnej” sztafety ostatnich mistrzostw świata, na którego liczymy jeszcze w... ale nie można mówić, żeby nie zapeszyć!
Nie dopisał tym razem nasz teoretyk, a kiedyś i praktyk kolarstwa - trener Wacław Skarul ze swym alter ego - Ryśkiem Szurkowskim. Ten ostatni - studiując zaocznie - nie miał stałego rocznika. Gdy kiedyś na ogólnouczelnianej imprezie zaproponowałem, aby go uznać honorowym członkiem naszego rocznika, to dziewczyny zgodziły się tylko na drugą część tego tytułu, odrzucając wszelkie honory. A tak na marginesie: stale używam zwrotu - chłopcy, dziewczęta. Nie świadczy to jednak o moim zdziecinnieniu czy braku szacunku. Od początku mówiłem im po imieniu i nie mam zamiaru teraz naginać się do potrzeb ich wieku - niech najwyżej też mnie tykają. Tym bardziej, kiedy odkryli, że mają obecnie tyle lat, ile ja miałem w chwili objęcia zaszczytnej funkcji ich opiekuna. Wprawdzie ktoś tam zwątpił, abym ja był tak młody wtedy, jak on teraz, ale go zgaszono, pokazując mu... lustro! Aby to magiczne, mickiewiczowskie „44” nie zaciążyło nad nastrojem, zaproponowałem paniom podzielenie swego wieku przez 2 i znowu zostały dwudziestolatkami. To spowodowało, że na tzw. spokojnej imprezie pieczonego prosiaka w sobotę wieczorem, niektóre z nich tańczyły na stole. Jeszcze raz się okazało, że bez gitary śpiew idzie nieskładnie. Ponieważ nasz bard nadworny - Marian Nahurny nie dopisał, wyciągnięto z łóżka Janusza Pietrzyka z gitarą, a śpiewy chóralne wzbiły się pod niebiosa wraz ze snopami iskier, bijącymi z ogniska. A co do gastronomii, to jak zwykle Rysio Lutkiewicz przeszedł samego siebie. Gorące i zimne zakąski, przystawki, buliony. Ja zapamiętałem pysznego węgorza w galarecie do calvadosu, przywiezionego przez jednego z uczestników.
Przy pożegnaniach oczywiście górowały życzenia - do zobaczenia w przyszłym tysiącleciu! Spotkanie z okazji 25-lecia ukończenia studiów uznano za przesądzone.
Adam Rainczak Wrocław, 19 października 1999 roku